Po południu ulewa dopada nas na plaży- robi się siwo na morzu i nie wiedzieć kiedy, rozwiązując pod drzewem łamigłówkę, dopadają nas ogrome krople deszczu.
Wydaje się, że to potrwa długo, ale po kilkunastu minutach niebo przejaśnia się i już tylko spada kilka wielkich kropek na m2. Korzystając z okazji, wracamy do pokoju ..i bardzo dobrze jak się okazuje, bo to dopiero początek całej przygody.
Po 17tej wszystko się zaczyna pełną parą: tropikalny sztorm Quinnie pędzi na nas z prędkością 60km/h- ogromny huk wiatru, hektolitry wody i błyskawice rozdzierające niebo, tak silne, że ziemia się trzęsie!
Może nie utoniemy na tej górze, ale co z dachem i szybą na całą ścianę? Przetrwają?!
Próbujemy się uspokoić z słuchawkami na uszach, ale nawet one niewiele pomagają.. i tak aż do północy. Staramy się zasnąć ze stoperami..
6:05 apogeum.
"Darek?! Wstawaj! Toniemy!"
Nasze buty pływają po pokoju. Jednak się stało. Powódź nas dopadła na tym wzgórzu. Biegam z ręcznikami próbując opanować sytuację, Darek ratuje nasz podróżny dobytek.
Błyskawice raz po raz świecą swoją elektrycznością wokół. Chyba jakaś cząstka dopadła nasz sufit cyk.. cyk.. cyk..- odgłos w mega przyspieszonym tempie- to nasze przewody, jasny nagle sufit i ogromny huk.. i znów ciemność..
Staramy się znów zasnąć..
Po 15 godzinach, około 9tej rano już tylko pada, niebo się przejaśnia i z siwego horyzontu wydobywają się po woli góry i morze. Paradoksalnie za to: mamy elektryczność, ale wody w kranie nie, chociaż wokół jest jej mnóstwo :)