Wycieczka zamówiona, depozyt wpłacony, a tu Darek marnieje w oczach na wieczór przed. Niby początkowo żadnych dodatkowych objawów, ale coraz słabszy. Później gorączka i sensacje żołądkowe. Biegam z tej naszej wieży w tą i z powrotem w stresie: info, że nie będzie nas na kolacji (a specjalnie rybę dla nas kupili, bo pochwaliłam kucharza, że pysznie gotuje), lód na czoło, termometr.. cała noc z głowy.
Wreszcie nad ranem zasypia i budzi się po 7godzinach jak nowo narodzony. Ciekawe co to było.. Jedliśmy i piliśmy dokładnie to samo.
Wycieczka odwołana, przesuwamy ją na dzień kolejny.
O 8:30 odmeldowujemy się przy plaży z okularami i rurkami do snorklowania.
Wypływamy. Na łódce są z nami 2 pary i 3 Meksykanki, które cały dzień trajkoczą. Jak można tyle mówić? ;)
Z całej wycieczki najbardziej podoba nam się wyspa Matinloc z opuszczonym hotelem, kapliczką i zachwycającym widokiem z góry skał.
Bardzo trudno tam dotrzeć- statek cumuje daleko, a my staramy się jakoś przebrnąć przez duże, ostre i śliskie kamienie (niektóre wyglądają jak wielki mózg), balansując w wodzie na granicy równowagi.
Nigdy nie wspominałam o tym na blogu, bo trochę wstyd.. ale nie umiem pływać i chociaż obiecuję sobie podczas każdej tropikalnej wyprawy, że się w końcu nauczę, sytuacja pozostała niezmieniona :( Dodatkowo boję się głębokości i utraty gruntu pod nogami.
Dziś nastąpił przełom. Pokonałam swój strach. Co prawda w kamizelce i trzymałam się statku albo Darka, ale po raz pierwszy udało mi się porządnie snorklować (nie dusząc się)- na głębokości około 5m. Jej.. widok stóp tak wysoko nad dnem jest fascynujący i trochę mnie to przerażało, ale było bajecznie :)
Lunch jemy na statku, mając widok na zatokę. Dookoła skaliste, pionowe prawie góry, a pod nami turkusowy ocean.