Będąc tutaj nie chce się wierzyć, że to już grudzień i za 3 tygodnie Święta..
Zaprzyjaźniliśmy się z obsługą naszego niedużego hotelu.
Moim ulubieńcem jest Eric- manager. Zawsze uśmiechnięty i pomocny, z szacunkiem traktuje swoich podwładnych, zawiaduje też ekipą budowlaną i dba o naprawę wszystkich usterek, które pojawiają się po drodze- a jest ich sporo.
Jednym słowem: człowiek orkiestra. Pracuje co dzień od 6:00 rano do północy.
Choć na Filipinach pary nie mogą pracować razem, jego żona Elena zatrudniona jest w recepcji. Szef zgodził się na wyjątek, ponieważ razem zajmowali się startem hotelu.
Smutne jest, że ich syn mieszka z dziadkami, godzinę drogi od hotelu, a widują go raz w miesiącu, ponieważ oboje pracują 7 dni w tygodniu.
Dziś ostatni dzień- Eric zaplanował dziś dla nas kolację na plaży.
Tymczasem znów zanosi się na burzę. Ogromna ciemna chmura wisi na zachodzie.. Z obawą zerkamy co chwila w górę. Eric krzyżuje palce i mówi, że będzie dobrze.
Pyszna, świeża ryba i sałatka w sosie mango zostają zaserwowane na nasz stolik w stylu japońskim. My siedzimy na białej tkaninie oparci o poduchy. Przed zmrokiem zapalają pochodnie i świece w piasku, których światło rozprasza się na boki.
Ciemna chmura przechodzi bokiem. Kiedy wstajemy od stołu po woli zaczyna padać deszcz. Eric czeka na nas z wielkim parasolem przy plaży. Dobry z niego zaklinacz deszczu, zadziałało :)