Wieczorem po szalenie długiej jak na 180km podróży (jakieś szaleństwo), o czym piszemy w poprzednim wpisie- koniecznie przeczytajcie, jeśli się wybieracie w te rejony, idąc za wskazówkami przewodnika, decydujemy się na Chaweng- plaża na Ko Samui, gdzie podobno najwięcej się dzieje.
Targujemy się z taksówkarzem, który, widząc, że jesteśmy ostatnim kursem drze na wszystkich jak się patrzy.. ale my nie- uparci krążymy.. o! jest autokar! jedzie w tamtym kierunku! ale my tak łatwo nie damy się już "wykołować"! W obawie, że 30 km będziemy jechać 3 godziny, pakujemy się do songhtawaya- w bojowych nastrojach po podróży w której z 9 godzin zrobiło się 15, targujemy swoje i jedziemy z czterema Tajami, z którymi popijamy piwko i plotkujemy- przyjechali tutaj, aby następnego dnia być na Full Moon Party!
Hotele w jakiś kosmicznych cenach. Bungalowy w cenach wyższych niż hotele w jakich nocowaliśmy wcześniej. Godzina 23cia, a my krążymy sobie i nic! Wreszcie jakiś bungalow- cena sensowna, ale bez śniadania i warunki kiepskie. Trzeba mieć gruby portfel, aby nocować w Chiaweng.. skoro tak drogo, to może warto tu być?
Nie warto.. o czym przekonujemy się następnego dnia:
Plaża jak nad Bałtykiem- choć nad Bałtykiem chyba ładniej, nie ma minuty, aby jakiś sprzedawca nie oferował: tatuażu z henny na full moon, koralików, bransoletek, pareo, chustek na głowę.. uff! męczące to przebywanie na plaży! troszku się spiekłam mimo wszystko..
A po południu płacimy za dowózkę do przystani i podróż statkiem na Ko Panghan.
Czekamy na mini vana, czekamy.. i czekamy.. jedno piwko, drugie, mineralna, lody.. ni dudu! już jakieś 5 samochodów było i żaden nasz.. już wiem, dlaczego oni tacy szczęśliwi ci Tajowie :) po co się spieszyć?
I tak mniej więcej po godzinie zajeżdża pan, pędzi na przystań-o jednak czasem się spieszą! wpadamy ostatni na statek! czyli dzień jak co dzień- nasi znajomi coś o tym wiedzą :) :)