Późnym wieczorem przylatujemy na lotnisko w Bangkoku w Tajlandii.
Z ciekawostek wyszperanych w necie: pełna nazwa Bangkoku w języku tajskim brzmi: กรุงเทพมหานคร อมรรัตนโกสินทร์ มหินทรายุธยามหาดิลก ภพนพรัตน์ ราชธานีบุรีรมย์ อุดมราชนิเวศน์ มหาสถาน อมรพิมาน อวตารสถิต สักกะทัตติยะ วิษณุกรรมประสิทธิ์
co w prostym tłumaczeniu oznacza:
Miasto aniołów, wielkie miasto, wieczny klejnot, niezdobywalne miasto boga Indry, wspaniała stolica świata wspomaganego przez dziewięć pięknych skarbów, miasto szczęśliwe, obfitujące w ogromny Pałac Królewski, który przypomina niebiańskie miejsce gdzie rządzi zreinkarnowany bóg, to miasto dane przez Indrę, zbudowane przez Wisznu :) Nazwa ta jest w Księdze Rekordów Guinessa.
Miasto nie wygląda zbyt kosmopolitycznie ani "anielsko" i odbiega od naszych wyobrażeń o miejscu często nazywanym "oknem Azji". Początkowo trzymając się ściśle według rad zawartych w przewodnikach udajemy się na ulicę Khao San gdzie ponoć można łatwo zaplanować dalszą część podróży.
Tajlandia, jako jedyny kraj Azji Południowo-wschodniej, nigdy nie była skolonizowana. Nie przeżyła ani wojny domowej, ani konfliktów rasowych. Jest to niezwykłe osiągnięcie z uwagi na położenie kraju w bardzo niespokojnym regionie. Znalazło to także odbicie w nazwie państwa: Parathei Tai, co znaczy: kraj ludzi wolnych.
Wieczorem pobyt na ulicy Khao San Road w Bagkoku to istne szaleństwo.
Pomimo iż jest to centrum 8 milionowego miasta (blisko 15 milionów mieszkańców w obszarze Bangkoku) oraz stolicy kraju panuje tu klimat rodem z bazarów. Mnóstwo sprzedawców, turystów, jedzenia ulicznego. Zewsząd dudni głośna muzyka-kluby to drewniane krzesełka na ulicy, plastikowe wiaderka w garści+ słomki: tak wyglądają drinki!, dzwonki rowerów, skuterów nawoływania naganiaczy...
Wszystko to potęguje wysoka temperatura, wilgotne powietrze które długo utrzymuje mieszanke zapachów z ulicznych budek z jedzeniem.
Pomimo, że byliśmy już w Tajlandii pierwsze wrażenie było piorunujące. Nie dziwi mnie zatem, że osoby podróżujące po Azji w pierwszym spotkaniu z Tajlandią w Bangkoku szybko szukają innego miejsca.
Sporo naciągaczy i nieuczciwych kierowców Tuk-tuków.
Dla nie zorientowanych Tuk-tuk to taki lokalny dość tani środek transportu. Jest to najczęściej przerobiony z motocykla zadaszony, trójkołowy pojazd. Nie posiada drzwi a mknie ulicami z zawrotną prędkością. Przejazd tuk-tukiem jest nieco tańszy niż taksówką i dostarcza dość sporych emocji :)
Nazwa tuk-tuk wzięła się z dość hałaśliwej pracy silnika i charakterystycznego odgłosu.
Ciekawostką jest to iż niemal w każdym regionie kraju tuk-tuk wygląda nieco inaczej (śledząc naszą podróż możecie zobaczyć na zdjęciach kilka rodzajów)
Chcąc uciec od zgiełku Khao San łapiemy tuk-tuk i każemy się zabrać do innej dzielnicy miasta znanej znanej z "czerwonych latarni" nocnego bazaru i klubów. Zamiast tego kierowca tuk-tuka zabiera nas do nocnego klubu ze striptizem, który z pewnością płaci mu za tego rodzaju "pomyłki". Iza wpada w lekką panikę gdyż lokal ten jest w dość wątpliwym miejscu :)
Po krótkiej kłótni z kierowcą znów wywozi nas nie tam gdzie chcieliśmy. Docieramy na miejsce pieszo...
Krótki spacer bazarem i miejscem, które miało być "rzekomo" azjatycką odpowiedzią na Times Square. Oczywiście nie ma w tym nic prawdziwego.
Opuszczają nas resztki sił i śmigamy do hotelu.
Następnego dnia pomimo deszczowej pogody zaliczamy kilka świątyń (w samym tylko Bangkoku jest ich aż 400!), odwiedzamy kilka agencji podróży i niestety rozaczarowujemy się co do ceny przelotów do Laosu i Kambodży.
Tradycyjnie już kierowca tuk-tuka zamiast zabrać nas we wskazane miejsce (świątynia) wiezie nas do jubilera, a później do krawca, który chce mi uszyć garnitur "od Armaniego" :)
Pomimo trudności, jednak udaje nam się co nieco pozwiedzać, poznać miedzy innymi tajskiego nauczyciela który w jednej ze świątyń opowiada nam o Tajlandii oraz pokazuje jak modlić się do buddy.
Pomimo, że w planach mieliśmy nieco dłuższy pobyt w Bangkoku, uciekamy stąd szybko pociągiem w kierunku północnym do miejscowości Ayutthaya.