Zmęczeni lotem, jak chyba nigdy wcześniej, lądujemy w Sydney. Spodziewajac sie ostrzejszej i dluzszej kontroli paszportowej pedzimy na poczatek kolejki. Na szczescie przechodzimy ja w ciagu minuty. Na lotnisku zaopatrujemy sie jeszcze w karte tel. z dostepem do internetu i w droge!
Po czysciutkim i ultra-nowoczesnym Singapurze pierwsze wrażenie nas troche rozczarowuje. Metro jest stare i zaniedbane, a pierwsze skojarzenia z architektury biurowcow mamy z... Warszawa.
Inna sprawa to ze noclegi w Sydney to jakis kosmos. Nie dosc, ze dostepnosc ich jest bardzo mala (trzeba rezerwować z wyprzedzeniem) to ceny maja jedne z najwyzszych jakie widzielismy w innych metropoliach. Udaje nam sie jednak wynajac od Nicka z Nowej Zelandii pokoj w jego apartamencie w centrum. Pisze nam, ze nie bedzie go w domu jak przyjedziemy. Zostawia wiec nam klucze od domu w otwartej skrzynce na listy, i jeszcze "na wszelki wypadek" zostawia otwarte drzwi w ogrodzie :) Trochę zdziwieni jesreśmy wsiadając do windy na parterze, bo to pietro piąte. Okazuje się, że mamy zjdchać o 5 lięter niżej. I co się okazuje- dom zisfaĺ zbudowany na klifie, a Nicka apartament leży j jego podnóża! Palmy, paprocie i odgłosy jak w dżungli. Pol godziny po wejsciu padamy nieprzytomni do łóżka na kilka godzin. Gdy wreszcie poznajemy Nicka okazuje sie byc ciekawa osoba. Pochodzi z Nowej Zelandii ktora stwierdzil: jest dla niego zbyt surowa, mieszkal przez jakis czas w Londynie ale zdenerwowal sie na pogode wiec przeprowadzil sie najpierw do Tokyo. Tam jednak okazalo sie, ze poza praca nie moze sie z nikim dogadac, bo Japończycy prawie wcale nie mowia po angielsku. Ostatecznie wyladowal w Sydney. Nagle podczas rozmowy ni z tad ni z owad wybiega mowiac ze idzie na tenisa. Zostawia przy tym wlaczone wszystkie mozliwe swiatla tv itp. Wariat ;)