Lądujemy pośród wzgórz i jest tak jakoś... inaczej. Całe lotnisko to maleńki pawilon z jednym niewielkim pomieszczeniem.
W tym pomieszczeniu dumnie sunie taśma z bagażami (równocześnie z kilkoma, bo więcej się na nią nie zmieści :)
W tym samy pokoju Pani podchodzi do każdego i wbija pieczątki wjazdowe.
Dosiadamy się do jakiejś grupki, przewożą nas do plaży. Zachód słońca chyli się ku końcowi, a my płyniemy łódką na sąsiednią wyspę- to Boracay :)
Po jakimś czasie, już po zmroku, docieramy do plaży wzdłuż której liczymy, że znajdziemy jakiś nocleg.
Od samego początku urzeka nas wyciszona atmosfera tej wyspy- zapach palonego drewna, drewniane domki na drzewach, mini knajpki bezpośrednio na plaży wśród pochodni.
Taak, zdecydowanie poprawiają nam się nastroje, gdyż po tym, co przeszliśmy na lotnisku w Manili mieliśmy małe obawy, co do reszty naszych wakacji.